|
Wklejam tu kilka fragmentów moich wspomnień, które napisałam w latach 1994/95.
To jest pierwsze moje "dzieło literackie" i po raz pierwszy kilka jego kawałków
wypuszczam z szuflady. Taki eksperyment.
W kręgu sztuki
Na scenie
(...)
Mój debiut na scenie Opery Śląskiej przypadł na premierę „Werthera”.
Zebrano garstkę „operowych” dzieci i stworzono rodzinkę Charlotty — ukochanej tytułowego bohatera. Ukochanym był zazwyczaj tenor pośledniej klasy, a z całego przedstawienia zapamiętałam swoją rolę i fragment arii zaczynającej się od słów: Dobra wróżko, matko przyrodo... (wtedy opery śpiewano po polsku). Była to nudna, jak na mój gust, pozycja repertuarowa. Nie mniej — bardzo dla mnie ważna.
Ze względu na wybitnie wówczas „dziewczęcą” urodę, zostałam... Karolkiem. Ubrano mnie w śliczne czerwone rybaczki, białe rajstopki i baletki, równie białą koszulkę i różowy kubraczek w bordowe kwiatki. Do tego była żółta peruka ufryzowana w wielką blond czuprynę. Cały ten kostium miał jednak zasadniczy mankament: spodenki były na szelkach, szelki musiały być pod koszulą, a koszula zapinała się na plecach. Niby nic strasznego, ale... w pewnych sytuacjach trudno „rozbieralne”. (...)
Moja rola polegała na poruszaniu się po scenie według określonego przez reżysera klucza, imitującego rozkoszną zabawę, na co składały się: krótka jazda na koniku – patyku, gra w serso (kto dziś pamięta co to było?) z jakimś tam innym blondperucznym dziecięciem oraz rzucanie do siebie jabłkiem. Jabłko otrzymywałam od tytułowego bohatera, za co musiałam na znak dyrygenta, w odpowiedniej tonacji odśpiewać swoją rolę. Rola składała się z... trzech słów — „I ja też”. Owoc był niezniszczalnym rekwizytem teatralnym z masy papierowej. Sądząc po rozmiarach, autor owego rekwizytu wzorował się na potomstwie jakiejś mamuciej jabłonki, albo na jabłku z paczki pochodzącej z NRF–u (taki to skrót wtedy obowiązywał), gdzie, zdaniem wielu autochtonów bytomskich, wszystko było lepsze i większe). Rekwizyt ten stał się przyczyną strasznej historii. Tak, w każdym razie, to wtedy odebrałam.
Rzucanie jabłka następowało w pozycji siad skrzyżny na proscenium i następowało ono (to rzucanie) pomiędzy mną i moją siostrą, która prezentowała się jako śliczna dziewczynka z epoki. No i kiedyś jabłko zmieniło kurs i miast w ręce mej scenicznej partnerki — wpadło do orkiestronu. Tak mniej więcej na wysokości trąbek i puzonów. Dla niewtajemniczonych — w orkiestronie siedzi orkiestra i w przypadku opery cały czas gra. Na szczęście, spadający rekwizyt nikogo nie zabił, ani nie ranił, a nam udało się opanować nerwy i zaczęłyśmy wykonywać jakąś zabawę zastępczą. Schodząc ze sceny byłam pewna, że będzie straszna awantura i „odbiorą mi rolę”. Okazało się jednak, że poza muzykiem, na kolanach którego wylądował pechowy owoc, nikt nie zauważył tego incydentu; donosu z widowni też nie było. Ale co przeżyłam, to moje.
(...)
Zabawy z muzyką
Będąc dziecięciem o słuchu niemal absolutnym, bardzo chciałam grać na pianinie. Przez chwilę rodzice myśleli o szkole muzycznej, ale szybko okazało się, że ich obowiązki zawodowe nie pozwolą czasowo na dostarczanie mnie na drugi koniec miasta, gdzie placówka ta miała swą siedzibę. Niestety, zakup pianina nie leżał w zasięgu ich możliwości finansowych, a posiadanie instrumentu na własność było warunkiem podjęcia przeze mnie nauki gry na nim. Trzeba więc było zająć się sprzętem tańszym, mniejszym, a przez to i mniej wdzięcznym (to jest moja prywatna opinia). Padło na skrzypce.
Mniej więcej jednocześnie z edukacją szkolną, rozpoczęłam naukę gry na skrzypcach. Chodziłam na koniec naszej ulicy do pana o twarzy Frankensteina (skojarzenie późniejsze), który namiętnie wyłamywał mi palce, chcąc je odpowiednio ułożyć na gryfie, a uniesiona z instrumentem ręka drętwiała mi upiornie. W domu albo ćwiczyłam, albo nie. Wprawki musiałam zaliczać pod nieobecność taty, którego uczone myśli były brutalnie rozpraszane moim rzępoleniem. W końcu, po półtora roku, tatuś, cierpiąc okrutne słuchowe katusze i nie widząc, bym rwała się do tego grania, nie wytrzymał i kazał mi zakończyć karierę skrzypaczki. Nie powiem, abym była tym faktem choć trochę przybita.
Był to jedyny okres w moim życiu, kiedy wyznawałam się trochę w małych robaczkach zwanych nutami. Później patrzyłam na nie obojętnie, bez chęci rozszyfrowania tego kodu. Mało powiedziane — stałam się na te kropki i kreski dokładnie odporna. Było to wielokrotnie przyczyną wielu nieporozumień, szczególnie w czasach, kiedy prowadzone przeze mnie dziecięcy zespół wokalny śpiewał piosenki na trzy głosy. Profesjonaliści zupełnie nie mogli sobie uzmysłowić, jak można prowadzić zespół bez posiadania choćby podstaw wiedzy muzycznej. Można. Wygrywaliśmy przeglądy i festiwale. (...)
Zabawy z literaturą
Jako osoba toporna, ale nieco wrażliwa, próbowałam w życiu i to również od najmłodszych lat, sił na polu praktyk literackich. Nie zacytuję tu pierwszych moich aktów poetyckich, gdyż nie mogę ich znaleźć. Zaznaczę tylko, że powstały one u progu –nastu lat i traktowały o kosmosie, Tiereszkowej i... Leninie w Poroninie. Były pewnie wynikiem jakiegoś głęboko inspirującego tematu zadania domowego. Z siódmej klasy pochodzi natomiast ten wierszyk:
Byłam trzy razy na „Krzyżakach”;
Film kapitalny, taaaka draka,
Jak te Jurandy, Maćki, Zbyszki
Wciąż wypruwają sobie kiszki,
Jak wykańczają wciąż Urlycha.
Pycha!!!
W trudnym okresie dojrzewania tworzyłam prozą. Oprócz wypracowań notorycznie czytanych na głos w czasie lekcji języka polskiego, pisałam też „do szuflady”. Jedną z takich prac odważyłam się, po maminej korekcie, wysłać do Klubu Młodych Autorów w „Na Przełaj”. Tak się to zaczynało:
Znowu lufa, trzecia w tym okresie z fizy. Makabra, powiesić się można. I za co? Za dynamometr, po prostu za dynamometr.(...)
Nie posiadam egzemplarza czasopisma, w którym ukazało się moje „dzieło”, ale mam nadesłaną w nagrodę książkę „Było nas pięcioro...” T. Manna z odpowiednią adnotacją.
(...)
Potem grafomaństwo traktowałam raczej z przymrużeniem oka. I czym byłam dojrzalsza, tym wyraźniej to, co wychodziło spod mojego pióra, postrzegałam jako coraz bardziej nieudolne. (...) Jak widać, odważyłam się jednak na spisywanie swych przeżyć, czego nie poczytuję sobie za grzech, a raczej za odruch bezwarunkowy. (...)
c.d.n. w kolejnym poście |
|
|
|